O najnowszym dziecku Apple mówi się w sieci różnie. W większości wypadków superlatywy wgniatają w fotel a hymnom nie ma końca. Znajdziemy też sporo porównań do latorośli Microsoftu. Mnie jednak bardziej frapuje coś zupełnie innego. Czy naprawdę da się na tym „pracować”? I czy naprawdę ma to sens? Kto w ogóle potrzebuje takiego urządzenia i na ile ono jest PRO? Lepiej kupić iPad Pro wydając od 4 do 5,3 tysiąca złotych czy może jednak nowy Surface Pro za 4,3 do 10,5 tysiąca? Co za te pieniądze dostaniemy? Jeśli ktoś się łudzi, że zacznę tu porównywać podzespoły i benchmarki, to może iść szukać natchnienia gdzie indziej. Będę bezecnie pomijał wszystkie cyfry. Znajdziecie je bowiem gdziekolwiek a wielu zapewne zna je na pamięć. Dla mnie jednak liczy się coś zupełnie innego.
Mawiają, że pierwsze wrażenie to podstawa.
Kiedy już udało mi się wstać z kolan po prezentacji urządzenia i wcisnąć na głowę kaszkiet, który to uprzednio miętoliłem w dłoniach w trwożliwej nabożności, rozejrzałem się po bezkresach internetu. Recenzje zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu, youtube zaroiło sie od „unboxing’ów” i pierwszych opinii. Jęli odpalać, pokazywać, prezentować i wtedy uderzyło mnie jedno – po fazie monstrualnych iPhone’ów nadeszła faza na monstrualne iPady. Słońce Tima Cook’a znalazło się w koniunkcji planet sprzyjających puchnięciu, tudzież „rozprasowaniu” i oto mamy efekty.
iPad Pro robi bowiem wrażenie. Wrażenie iPada, który jest po prostu wielki. Lśni przy tym, błyszczy i opływa blaskiem oraz majestatem. Dokładnie takie samo wrażenie zrobił iPhone 6 a potem 6 Plus. Są wielkie i lśniące. Jak nasz umysł reaguje na rzeczy wielkie i lśniące? Podobają nam się. Przyciągają wzrok. Sprawiają, że chcemy je mieć. Patrzyłem więc i chciałem mieć. Bezrefleksyjne pragnienie posiadania.
Zerknąłem wtedy na bezpośredniego konkurenta i… Przeszło. Zacząłem sprawdzać co piszą, przestałem się skupiać na zdjęciach oraz filmikach. Czego zatem nie ma Surface Pro? Nie błyszczy. Tak, tak. Nie żartuję. Mało piękny, mało lśniący, niezbyt powabny. Nie jest po prostu tak miły dla oka. Nasze wewnętrzne dziecko nie wyciąga do niego zafascynowanych, tłuściutkich łapek. Nie chciałem podotykać i pomacać. Zacząłem analizować użyteczność i cenę.
Pokaż mi co masz, a powiem ci gdzie możesz to sobie wsadzić.
Gdy przebrnąłem przez pierwszy szok poznawczy, co zajęło dobrą chwilę i pół kubka herbaty, wpadłem na pomysł by porównać aluminiowe ferrari z jego bezpośrednim poprzednikiem. Odrzuciłem wszelkie wykresy, tabele i benchmarki. Skupiłem się na tym, co mogę a czego nie mogę zrobić na obu tych urządzeniach oraz jak się mają do siebie pod względem użytkowym. I gdybym wtedy stał, to bym po prostu stał dalej.
Poza rozmiarem wyświetlacza i rysikiem (w nosie mam to, jak sobie jabłkowi marketingowcy nazywają to akcesorium, rysik rysikiem jest i basta) nie różnią się bowiem niczym. Naprawdę NICZYM. Wykonamy na nich dokładnie te same czynności, na dokładnie tych samych aplikacjach. Lepiej – rysik i klawiaturę możemy dokupić również do Air. Wiem bo mam i czasem używam. Ten tekst tworzę na przykład na iPadzie za pomocą klawiatury od Logitech’a. Czy wersja Pro sprawiłaby, że pisałbym lepiej? Nie. A może szybciej? Też nie. Wygodniej? Paradoksalnie – nie!
I to mnie dziwi najbardziej. Apple tak się zapatrzyło na rozwiązania z Surface, że nie dostrzegło bardziej sensownej i wygodniejszej drogi. Czegoś, co jest dostępne na rynku od dawna jako akcesorium do ich własnych urządzeń – Clam Case. Obudowa z klawiaturą, która zmieni tablet w coś na kształt laptopa. Nie trzeba wtedy biurka, stołu czy innej płaskiej powierzchni, by móc ekran ustawić. Zamiast zniwelować największą wadę Surface’ów i zrobić to lepiej, powtórzyli ten sam błąd. Naśladownictwo to najwyższa forma uznania i popieram wykorzystywanie dobrych pomysłów, jednak tylko jeśli faktycznie jest co kopiować.
Jak w takim razie wypada użyteczność iPada Pro przeciwstawiona Surface Pro? Zapewne wszyscy oczekują, że zacznę teraz wychwalać pełny Windows i naśmiewać się z kikuta zwanego iOSem.
Otóż nie. Mam tą niewątpliwą przyjemność (a czasem przeciwnie) korzystać z obu systemów i jako przeciętny użytkownik wyrobiłem sobie opinię, oraz kilka nawyków. Plus jeden tik nerwowy, bo mi oko lata jak widzę ceny. Aplikacje na iOS w wielu przypadkach prześcigają pod względem wygody i użyteczności pełnoprawne programy pod Windows. Oczywiście gdy przychodzi do profesjonalnych, bardzo rozbudowanych zastosowań, wygra profesjonalny, bardziej rozbudowany program. Nie twierdzę inaczej. Jednak w codziennym użytkowaniu, miliardy ludzi na świecie nie potrzebują tych wszystkich skomplikowanych, wielkich programów.
Żeby było ciekawiej, spora grupa profesjonalistów docenia prostotę obsługi i szybkość uzyskiwania pewnych efektów. Wiele programów ma też swoje odpowiedniki na iOS lub umożliwia kontynuowanie pracy bez względu na to, co akurat mamy pod ręką. Przykładem tych pierwszych jest choćby ProCreate. Drugich AutoCAD, aplikacje Adobe czy Evernote. Paradoksalnie, więcej aplikacji brakuje mi na Windows niż na iOS a jeśli są na oba systemy, to często lepiej się sprawuje wersja „jabłczana”. Zatem jeśli odrzucimy zastosowania profesjonalne (co ucieszne, bo oba mają w nazwie Pro), to szala niebezpiecznie przechyla się na stronę iPada.
Ktoś może jednak zarzucić, że na Surface Pro właśnie do takich rzeczy został stworzony. Pełnej mobilności bez kompromisów pod względem oprogramowania. To prawda. Tylko ilu z nas z tych dobrodziejstw skorzysta? Tak szczerze. Ilu?
„Dajcie mi punkt podparcia a poruszę Ziemię!”
Przyznam, że na niewiele nowinek technologicznych reaguję gromkim rechotem, jednak w tym przypadku rżałem jak źrebak na widok lucerny. Nie zrozumcie mnie źle. Sama idea rysika, choć dla mnie zupełnie zbędna (kto używał sprzętów z serii Note a nie jest grafikiem, ten zrozumie o czym mówię), ma pewien sens i zastosowanie w konkretnych przypadkach. Jednak Apple rozłożyło mnie na łopatki nie tyle pomysłem starym jak świat, co formą ładowania tegoż akcesorium.
By zasilić akumulator Pencil’a, wtykamy bowiem jego końcówkę do gniazda zasilania w iPadzie. Wiecie, tam na dole. W miejscu, które zwyczajowo opiera się o blat, kolano czy brzuch. Bardzo często jest też zajęte przez kabel ładowarki. Tu zwyczajnie zbaraniałem. Serio Apple? Ta odstająca, za przeproszeniem, antena, to jest wasz POMYSŁ? Naprawdę tak to mało wyglądać? Mam wtykać w nieporęczną, wielką paletkę jeszcze taki sztywny grzdyl? A słyszeliście o czymś takim jak cholerna ergonomia i wkładanie kija w szprychy roweru? Mios dio.
W najbardziej przewrotnym, perfidnym przejawie złośliwości, nie wymyślił bym doprawdy nic okrutniejszego dla użytkownika. Nie dość poronione ze względu na ogólną wygodę, to na dodatek grozi nie tylko uszkodzeniem samego rysika, ale też wyłamaniem gniazda zasilania jeśli tylko wykonamy jakiś fałszywy ruch. Fizyka nie zna bowiem litości. Projektanci Apple najwyraźniej też nie.
Małe ciastko to małe ciastko. Duże ciastko to Ciastko Pro.
Gdy już zebrałem do kupy wszystkie fakty, mity i realia, okazało się, że iPada Pro nikt nie potrzebuje. Tak naprawdę, wydajnościowo ani systemowo nie oferuje bowiem nic, czego nie dalibyśmy radę wykonać na iPadzie Air. Jeśli nie planujemy kariery iOSowego grafika, rysik będzie nam niepotrzebny, tak jak i wielki ekran. Jeśli chcemy tworzyć dużą ilość tekstów, klawiaturę (i to lepszą, bardziej wygodną i sensowną) dokupimy do dowolnej wersji tabletu. Z kolei aby dużo przemieszczać się z tabletem, najlepszy będzie i tak któryś iPad Mini.
Co jeśli planujemy karierę grafika? Za takie pieniądze kupimy solidny tablet Wacom, przeznaczony właśnie dla grafików. Z lepszym rysikiem, lepszą czułością i właściwie wszystkim „lepszym” jeśli chodzi o wykonywanie takiej pracy na dłuższą metę. A więc Surface Pro? Nie. Jeśli już topić taką kwotę w Windowsie, to są doprawdy dużo ciekawsze opcje.
Prawdę powiedziawszy, gdy patrzę na te rozwalcowane tablety, na myśl przychodzi mi analogia z ciastkiem. Małe zjem i będę najedzony, nasycę chęć na coś słodkiego. Jednak z tego samego ciasta, z tymi samymi dodatkami, mogę dostać tort, czyli wersję Pro. Wielką, smakującą dokładnie tak samo. Będę mógł się bezbożnie nawpierdalać, nie dać rady całości i leżeć w cierpieniu, na skraju wymiotów, bo ostatni kęs czuł będę jeszcze w gardle.
A potem dostać cukrzycy.