Czytniki E-booków nie są wynalazkiem nowym. Od wielu lat mają całe rzesze zwolenników i nieustannie podlegają unowocześnieniom i modyfikacjom. Pamiętam jakby to było wczoraj, jak wielkie emocje wzbudziły pierwsze czytniki e-książek, które wyposażono w przeglądarkę internetową. Oczywiście działała miernie, ale była! Mnie sama jej obecność jednak nie przekonała do zakupu. Czemu w takim razie wziąłem się za testy?
Ktoś wpadł, na słuszny skądinąd pomysł, by zaimplementować mocniejsze podzespoły, podświetlenie i jakiś system dający dostęp do większej ilości aplikacji. Padło na Android. Czy wybór był trafny, o tym nieco później. Sprawy zbadałem dzięki urządzeniu o prostej i sensownej nazwie inkBOOK, które można nabyć wraz z abonamentem księgarni internetowej Legimi. Zanim przejdziemy do samego urządzenia, kilka słów o niej.
Legimi zajmuje się udostępnianiem ebooków w abonamencie od 2012 roku. Ponieważ jestem fanem takich rozwiązań i korzystam na ten przykład z abonamentowego dostępu do muzyki, gier czy filmów, przyklasnąłem pomysłowi nader ochoczo. Po pierwsze, tego typu oferty z reguły wypadają korzystnie finansowo dla nas, użytkowników. Wiem co mówię. Swego czasu kupowałem sporo multimediów (lubię nagrodzić twórcę za wysiłek jeśli uznam, że trafił w me gusta) i doprawdy kosztowało mnie to krocie. Wszelkie ZAIKSY i im podobne twory, żrą bowiem bez opamiętania. Twórcom z kolei taki model sprzedaży również może wyjść na dobre, ze względu na prosty rachunek – odbiorca chętniej opłaci jednorazowy abonament w kwocie kilkudziesięciu złotych niż kupi jedną płytę za taką samą albo i wyższą kwotę, bo podoba mu się jeden lub dwa utwory. Podobnie z książkami. Jednostkowo to wydatek rzędu 30-50 zł za sztukę a nie wiemy, czy nam się spodoba i nie wyrzucimy tym samym pieniędzy w błoto. Może i koszt nie jest aż tak wielki, jednak gdy czytamy więcej i lubimy to robić, może się okazać, że wydajemy kilkaset złotych miesięcznie, z czego połowa leży i pachnie, ledwie przekartkowana. W efekcie czytelnik unika zakupów, których nie jest pewien, świeży autor ma kłopoty by się wybić bez dużej kampanii reklamowej i mamy rynek paru nazwisk „bo się sprzedają”. Czyli nudno jest, biednie i bez wielkiego pola manewru dla obu stron. Dlatego chałwa i inne słodkości dla Legimi. Brawo.
Abonament w Legimi daje nam dostęp do 12 000 pozycji (ta liczba nieustannie rośnie), w czym gro publikacji w języku polskim. Możemy przebierać, wybierać, odkładać to co nam się nie podoba oraz czytać to co się spodobało. Bez ograniczeń, za 49,99 zł miesięcznie. Czyli mówiąc po ludzku – za pięć dych. Ile książek kupimy za takie pieniądze w wersji papierowej, tłumaczyć chyba nie muszę. Dodatkowo, bez względu na długość umowy jaką wybierzemy, abonament nie ulega zmianie. Zawsze jest to koszt wypadu na kawę z ciastkiem czy inny junk food w dowolnym paśniku dla mas. Jako zachętę do testów – pierwszy miesiąc mamy gratis. Gdyby się nam nie spodobała oferta, możemy w tym czasie umowę rozwiązać. Czyste, uczciwe podejście. Brawo numer 2 dla Legimi.
Jedyna kwota jaka się zmienia ze względu na czas zobowiązania to koszt inkBOOK’a. Przy 24 miesiącach dostaniemy go za symboliczną złotówkę, roczny abonament pozwoli nam na zakup zamykający się w kwocie trzystu złotych (299 pln) a przy półrocznym okresie umowy będzie to koszt rzędu czterystu trzydziestu złotych (429 pln).
Oczywiście możemy wykupić sobie abonament bez urządzenia i korzystać z Legimi na dowolnym sprzęcie. Wystarczy odpowiednia aplikacja. Tak jak i czytnik bez abonamentu można oddzielnie nabyć. Kosztuje w chwili testów niecałe pięćset pięćdziesiąt złotych (549 pln). Nie jest to mało, biorąc pod uwagę specyfikację urządzenia, jednak należy pamiętać, że czytniki z e-ink zawsze były kuriozalnie drogie biorąc pod uwagę zaimplementowane w nich podzespoły. I do tej części właśnie przejdziemy.
Wygląd i specyfikacja.
Jak na czytnik eBook’ów przystało, mamy do czynienia z urządzeniem niewielkim, poręcznym i dość lekkim. Obudowę wykonano z gumowanego materiału, który sprawia, że długotrwałe dzierżenie urządzenia w dłoni należy do wygodnych i przyjemnych. Jak się można domyślić, tego typu wykończenia średnio rewelacyjnie wypadają pod kątem odporności na zarysowania i zabrudzenia, ale inkBOOK zniósł jazdę w podręcznej torbie całkiem nieźle. Nie mniej jednak, jeśli chcemy zachować na dłużej nieskazitelny wygląd tego gadżetu, warto będzie wyposażyć się w jakieś etui. Przyznam, że „książkowe” wydają mi się najsensowniejszym i najbardziej naturalnym wyborem, bowiem przy okazji nie będzie problemu z osłoną wyświetlacza. Na stronie Legimi pomyśleli o tym aspekcie i za 29 złotych można zamówić do czytnika adekwatne etui.
Nic nie trzeszczy, nic nie pstryka a sama bryła inkBOOK’a sprawia wrażenie solidnej i daje poczucie pewności, że nie rozpadnie nam się na milion kawałków przy pierwszym lepszym upadku.
Obok ekranu o przekątnej 6″, po bokach urządzenia, znajdziemy przyciski przewijania/przerzucania stron. Z lewej dodatkowy przycisk „Odśwież” a z prawiej „Wstecz”. Wszystkie interfejsy i przycisk zasilania zlokalizowano na dole obudowy.
I tu mała uwaga do przycisków. Przycisk przerzucania stron dostępny jest zarówno z lewej jak i z prawej, co poczytuję za ukłon w stronę osób o różnych preferencjach manualnych, jednak wysokość na jakiej je umiejscowiono ma pewną wadę. Otóż, gdy bierzemy czytnik do ręki, obojętnie której, albo naciskamy na te przyciski albo dotykamy ekranu. Trzeba chwytać za sam róg, by tego uniknąć. Muszę stwierdzić, że nie należy to do rozwiązań ani dobrych, ani wygodnych. Szczególnie dla męskich, sporych dłoni. W mojej skromnej opinii, powinny się one znajdować albo pod ekranem, albo sporo wyżej. Dzięki temu nie byłoby kłopotów z przypadkowymi naciśnięciami, które albo nam przewracają kartkę (w aplikacji do czytania), albo wywołują interfejs zmiany głośności (w aplikacjach Androidowych, daremny z resztą, ale o tym niżej).
Przycisk zasilania umieszczony na dole również nie należy do najbardziej wygodnych, choć zapewne jest to kwestia przyzwyczajenia.
Specyfikacja
System: Android 4.2.2
Ekran: 6″ E Ink Carta, 1024 x 768 ppi (212 dpi), dotykowy – pojemnościowy, wielopoziomowe podświetlenie
Procesor: Dual-Core Cortex A9 1.0 GHz
Pamięć: 512 GB RAM, 8 GB flash
Bateria: 2000 mAh li-ion
Komunikacja: WiFi b/g/n, microUSB 2.0, microSD do 32 GB
Wymiary i waga: 159 x 117 x 7 mm, 200g
Zawartość pudełka: czytnik, dokumentacja, kabel microUSB-USB.
Urządzenia nie wyposażono w kamerki, głośniki, Bluetooth, radio FM, SIM, GPS, wejście mini jack ani żadne temu podobne moduły komunikacyjne.
Wyświetlacz
Rozmiar wyświetlacza w zupełności wystarczy do wygodnego pochłaniania treści. Zastosowano ekran dotykowy, podświetlany i oczywiście w technologii E Ink. Responsywność jest ograniczona właśnie przez tą technologię, zatem trudno ją ocenić jako osobny parametr. Jak na możliwości tego typu urządzeń jest całkiem poprawnie. Wprowadzanie tekstu z klawiatury przebiega zaskakująco sprawnie i można je nawet uznać za wygodne.
Co warto podkreślić, oprócz standardowego korzystania z naturalnego światła w trakcie pochłaniania treści, otrzymujemy doświetlenie z możliwością dostosowania jego mocy do prywatnych potrzeb i preferencji.
Ekran jest lekko matowy, przypomina kartkę starego papieru (szaro-żółtawo wybarwiony) i faktycznie nie wywołuje zmęczenia długim czytaniem. Dodatkowo możemy sobie ustawiać wielkość liter, czcionki i tym podobne parametry, które uczynią sam proces jeszcze bardziej wygodnym i dopasowanym do naszych wymogów. Ogólne wrażenia – piątka z plusem.
Oprogramowanie
W czytniku zastosowano Android 4.2.2, jednak jeśli wydaje się komuś, że zastosowany system umożliwi korzystanie z urządzenia jak z klasycznego tabletu, to się grubo myli. Zostały w nim zastosowane zmiany, które sprawiają, że zastanawiam się nad sensem użycia starego, dobrego Andka.
Po pierwsze nie mamy dostępu do usług Google. Najbardziej boli brak sklepu Google Play. Jest owszem jakiś jego zamiennik – Midiapolis App Store, ale po prawdzie tylko mnie wnerwiał. Po długich poszukiwaniach dogrzebałem się do benchmarków czy kilku innych aplikacji, jednak wszystko zajęło mi więcej czasu i niepotrzebnej mitręgi, niżby było w przypadku NORMALNEGO systemu Android wraz z jego wszystkimi zaletami. Czemu tak? Po co? Nie wiem. Nie mam pojęcia na jaki grzyb brać coś, czego podstawą jest rozbudowana sieć usług, wycinać to a potem dokładać jakieś bublowate zamienniki. Nie wierzę, że koszty licencji są aż tak wysokie, gdy tablety za trzy stówki mają pełen ich komplet.
Po drugie, wygląd interfejsu i jego zachowanie różni się od tego, do czego przywykliśmy. Przyciski nie działają tak jak się spodziewałem, wszystko wydaje się nieintuicyjne i w jakiś dziwny sposób nieprzemyślane. Czasami nie można się wydostać z niektórych aplikacji bo nic nie chce zadziałać. Czasem użycie przycisku nie wywołuje porządanej funkcji (lub podejrzewanej). Oczywiście doceniam wysiłek programistów, którzy zmodyfikowali kod systemu pod potrzeby urządzenia, ale odrobinę mam wrażenie, że nie pomyśleli przy tym o potrzebach jego użytkownika.
Dodatkowo, przeglądarka ma problem z kodowaniem znaków diakrytycznych.
Natomiast przewijanie stron, powiększanie i inne typowe operacje wykonamy całkiem sprawnie. Za to plus.
Po trzecie, skoro nie ma usług Google a interfejs działa w dziwaczny sposób – po co było w ogóle zaprzęgać do pracy zasobożernego klamota jakim jest Android i pchać go w 512 GB RAM oraz powolnie odświeżający się E Ink? Przecież jedyne co zyskalibyśmy tym wyborem, okazuje się wywalone na zbity pysk a zostaje sam ciężar kodu i jego energochłonność. Czytniki działające na Linuksowych odpowiednikach miały już przeglądarki internetowe, aplikacje, proste gry i przeglądarki multimediów. Działały przy tym wyraźnie dłużej na jednym ładowaniu.
Jedyne co zachowuje się tak jak powinno, kończy się i zaczyna na obsłudze samych ebooków. Reszta nie przypadła mi zanadto do gustu, ale tak jak do wszystkiego i do tych modyfikacji można się przyzwyczaić.
Wnioski? W mojej opinii – owszem, można z tej wersji Androida korzystać. Osoby nie zaznajomione z pełnowartościowymi dystrybucjami oprogramowania Google mogą nawet docenić zakres możliwości a wręcz się zachwycić. Dla mnie było to pewne rozczarowanie, bowiem spodziewałem się czegoś zupełnie innego.
Bateria
inkBOOK ładuje się stosunkowo szybko. W ciągu niespełna dwóch godzin naładował baterię 2000 mAh do pełna. Zapewnia ona ponad 200 godzin czuwania i około 7 godzin pracy w trybie przeglądania internetu. Samo czytanie książek nie powinno wyciągnąć więcej energii niż przeglądarka, choć trudno brać wyniki z aplikacji poważnie, gdy nie jest ona przystosowana do oceny pracy wyświetlaczy bez podświetlenia.
W moim prywatnym odczuciu – tydzień, przy średnim obciążeniu. Jak na czytnik eBook to tyłka nie urywa.
Wydajność
Udało mi się zrobić kilka testów, ale przyznam szczerze, że ich sens trzeba brać mocno umownie i traktować jako ciekawostkę gdy weźmiemy pod uwagę zastosowane oprogramowanie i technologię ekranu. Nie wypadły jakoś bardzo źle, nie były też zaskakująco dobre. Niektórych rzeczy nie udało mi się zrobić – jak na przykład wykonać screenów z powodu braku wymaganych przez system przycisków z odpowiednią konfiguracją sprzętową. Dlatego posiłkuję się zdjęciami w całej powyższej recenzji.
AnTuTu – nie udało się uruchomić
BasemarkOS – brak w Midiapolis Store
Vellamo Metal – 839
Vellamo MultiCore – 405
Vellamo Browser – 1055
Mimo słabych wyników, responsywność i czas reakcji jest zupełnie zadowalający. Możemy względnie komfortowo przewijać strony internetowe. Bez problemu nawigujemy w ebookach i PDF’ach. Przemieszczanie się po interfejsie również nie zostawia wrażenia poważnych lagów czy opóźnień. Aplikacje instalują się szybko. Ich otwieranie i zamykanie nie zabiera wiele czasu. Sama wydajność jest po prostu jedną z zalet tego urządzenia i w porównaniu z poprzednio testowanym czytnikiem, inkBOOK wypada o niebo lepiej. Pod tym względem nie mam czytnikowi nic do zarzucenia.
Podsumowanie
Gdyby ktoś mnie zapytał, czy inkBOOK się opłaca jako typowy czytnik ebooków, bez wahania odparłbym, że tak. Przy obecnych cenach książek nawet bardzo. Warunek jest tylko jeden – czytamy więcej niż jedną na miesiąc. Jeśli nie mamy czasu, ochoty albo zwyczajnie nigdy tego wcześniej nie robiliśmy, to zakup urządzenia i abonamentu mija się po prostu z celem. inkBOOK ma wiele zalet, ale docenią je wyłącznie zapaleni czytelnicy. I tylko oni. Czemu?
Są bowiem, oprócz nieporozumień konstrukcyjno-systemowych pewne mankamenty, na które przy tej okazji zwrócę uwagę potencjalnych kupujących.
Taka wisienka, a właściwie „kupka” na torcie.
Jak wspomniałem wcześniej, inkBOOK nie posiada modułów przynależnych tabletom, bo tabletem nie jest i nie ma co tu porównywać poza samym zastosowaniem Androida. Trudno oczekiwać takiej egzotyki jak SIM, NFC a i o brak GPS’a nie jestem wcale obruszony. Wybór zupełnie sensowny i zrozumiały biorąc pod uwagę rodzaj urządzenia i jego specyfikę. Jednak za diabła nie mogę pojąć jakim cudem zapomniano o wyjściu mini jack. Gdyby był Bluetooth, to w miejsce brakującej „dziurki” sparowalibyśmy słuchawki bezprzewodowe. Niestety, niebieskiego ząbka nie ma. Nie ma głośników, nie ma opcji podłączenia słuchawek. Nic dziwnego, że radia FM w takiej sytuacji również nie ma, bo niby jak mielibyśmy go słuchać?
Zainstalowano nam Androida, z jego możliwościami i przaśnym bo przaśnym, ale jednak sklepem pełnym aplikacji. Przy czym upośledzono korzystanie z ich funkcji, poprzez rozgrzebanie klawiszologii, a na dokładkę wycięto tak ważny element jak dźwięk. Już nie mówię o oglądaniu filmów (na E-Ink mija się z celem, kto kupuje czytnik, musi być tego w pełni świadom), ale brak opcji odsłuchu wyklucza właściwie wszelkie formy rozrywki multimedialnej.
I najgorszy grzech – opcja lektora w tej sytuacji również odpada a wiele innych czytników jest w nią wyposażonych out of the box (tych bez systemu Android na pokładzie). Nie skorzystamy z syntezatora mowy w sytuacji, w której nie mamy ochoty wypatrywać sobie ocząt. Tak jak i nie skorzystamy z szerokiego wahlarza audiobooków oraz podcastów, których to słuchanie do poduszki uważam za jedną z najlepszych form konstruktywnego leniuchowania.
Naprawdę. Wszystko jestem w stanie zrozumieć, jednak tego jednego nie mogę zaakceptować w ogóle.
Reasumując – jeśli lubimy czytać, ale właściwie tylko czytać, inkBOOK wraz z abonamentem w Legimi jest niezłym wyborem. Jednak jeśli chcemy czytać i słuchać, lub w pełni korzystać z zainstalowanego Androida, to odpuszczamy sobie urządzenie i bierzemy sam abonament. Bez problemu zainstalujemy aplikację Legimi na dowolnej innej platformie.