W gruncie rzeczy ten felieton nie ma nic wspólnego z akcją „Stop mobilnemu piractwu”. Nie zajmuje się bowiem jakimkolwiek aspektem łamania praw autorskich twórców mobilnych aplikacji, czy też praw szerszego grona twórców (literatów, muzyków, filmowców), których interesy mogą również być narażone na szwank przez użytkowników mobilnych technologii. Istnieje jedynie wątły pretekst uzasadniający włączenie moich refleksji w nurt toczącej się na portalu kampanii. Tym pretekstem jest niefortunnie ukuty termin „podatek od piractwa”, którym obecnie powszechnie przyjęło się zastępować pierwotne pojęcie tzw. opłaty reprograficznej.
Trudno ustalić kto po raz pierwszy posłużył się zwrotem „podatek od piractwa”, nietrudno jednak zauważyć że obecnie jest on dość mocno zakorzeniony w mediach, a także został wtórnie zaadoptowany przez język potoczny. Można próbować wybaczyć jego stosowanie publicystom, którzy pragnąc za wszelką cenę przykuć uwagę odbiorców, uciekają się do wszelkich możliwych sposobów, nie wyłączając fałszowania rzeczywistości i manipulowania emocjami. A efektowna i nośna zbitka „podatek od piractwa” ma takie właśnie cechy. Opłata reprograficzna nie jest w istocie podatkiem, bowiem nie trafia do budżetu państwa/samorządów lecz do kas instytucji o statusie stowarzyszeń. Tu pojawia się pierwszy fałsz i granie na emocjach, odwołujące się do niechęci do nadmiernego fiskalizmu państwa. Drugie nadużycie idzie jeszcze dalej. Opłata reprograficzna w zamyśle powstała w celu skompensowania strat ponoszonych przez twórców na skutek kopiowania treści w ramach tzw. dozwolonego użytku prywatnego – czynności całkowicie legalnej i niemającej nic wspólnego z nielegalnym rozpowszechnianiem treści chronionych prawem autorskim, zwanym potocznie piractwem. Nagminne stosowanie określenia „podatek od piractwa” nie jest jedynie drobnym nadużyciem popełnianym przez konkurujące ze sobą media. Powtarzane do znudzenia wyrządza poważne szkody w świadomości zbiorowej. Przykłady można choćby znaleźć w internetowych komentarzach: „To ja mam teraz płacić więcej, bo państwo nie potrafi poradzić sobie ze złodziejami?”, „Jak już wprowadzą podatek od smartfonów i tabletów to będę mógł swobodnie ściągać muzykę i seriale z torrentów”.
Opłata reprograficzna nie powstała wczoraj i nie wymyślono jej w Polsce. Jej początki sięgają czasów, kiedy zaczęły upowszechniać się magnetofony, a pierwsi na pomysł jej wprowadzenia wpadli Amerykanie. W polskim prawie pojawiła się w 1994 roku, a zakresem jej działania stopniowo były obejmowane różnorodne nośniki danych oraz urządzenia umożliwiające kopiowanie. Trudno kwestionować słuszność samej idei wspierania twórców skonfrontowanych z rozwijającą się technologią, pozwalającą na coraz łatwiejsze zwielokrotnianie ich dorobku „domowymi” sposobami. Wiele wątpliwości może natomiast budzić sposób w jaki została wcielona w życie.
Maksymalną wysokość opłaty reprograficznej ustawa ogranicza do 3% wartości nośnika/urządzenia. Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego w drodze rozporządzenia ustala listę objętych nią artykułów, wraz z odpowiednimi stawkami, które z reguły są niższe od 3%. Wywołany opłatą wzrost cen jest więc stosunkowo niewielki, ale czy uzasadniony? Jeśli z myślą o słuchaniu w samochodzie sporządzam kopię ulubionej płyty CD (w trosce o uchronienie oryginału przed zniszczeniem), to dzięki dozwolonemu użytkowi unikam konieczności zakupu drugiego egzemplarza. Jednak niemożność zwielokrotniania nie skłoniłaby mnie do sięgnięcia do portfela w większości innych sytuacji. Oto przykłady:
- Nośniki cyfrowe nie są niezniszczalne – szczególnie cenne zasoby duplikuję.
- Kseruję zaledwie kilka interesujących mnie stron książki.
- Zamiast żonglować płytami audio, wolę przenieść do komputera ich cyfrowe kopie i posługiwać się elastycznymi playlistami.
- Korzystając z tabletu i słuchawek, w pociągu nadrabiam zaległości filmowe.
Ostatni przypadek szczególnie jasno pokazuje wyimaginowany charakter niektórych strat ponoszonych prze twórców – tablety nie obsługują nośników optycznych i jedyną metodą zaprzęgnięcia ich do konsumowania legalnie nabytych treści jest wykonanie kopii w odmiennym od oryginału formacie. Można więc powziąć podejrzenie, że wysokość opłaty reprograficznej jest zawyżona. Podobne zdanie wyraził zresztą kilkakrotnie Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej, w ostatniej instancji rozpatrując pozytywnie skargi europejskich producentów na wysokość opłat pobieranych przez organizacje zbiorowego zarządzania (OZZ).
Załóżmy, że w Polsce również płacimy im zbyt wiele. Może jest więc przynajmniej jedna grupa osób zadowolonych z istnienia opłaty reprograficznej, a mianowicie twórcy? Liczne OZZ, ze zgarniającym największą część tortu ZAiKS-em na czele, formalnie rzec biorąc działają w ich interesie. Agresywne działania ZAiKS-u (nękanie właścicieli małych zakładów usługowych, lobbowanie za poszerzeniem listy urządzeń objętych opłatami, itd.) z pewnością powiększają strumień wpływających opłat, jednak niezwykle trudno stwierdzić jaka jego część trafia do kieszeni twórców. Nieprzejrzysta struktura sprawozdań finansowych OZZ uniemożliwia rzetelną ocenę wysokości i struktury repartycji. Wiele poszlak, nie wyłączając torpedowania przez organizacje prób zobligowania ich do przedstawiania bardziej szczegółowych i klarownych rozliczeń, wskazuje na to, że znaczna część środków może być wewnętrznie przejadana.
Bez względu na groteskowe realia towarzyszące pobieraniu i redystrybucji opłaty reprograficznej pamiętajmy o jednym: ani jej konstrukcja prawna, ani nawet dyskusyjna wysokość kwot jakie są w jej ramach pobierane nie uzasadniają nazywania jej „podatkiem od piractwa”. Tym samym uiszczając ją ani nie wyrównujemy strat dokonanych przez piractwo, ani tym bardziej nie nabywamy prawa do swobodnego dzielenia się treściami pozyskanymi z naruszeniem interesu twórców. Czy tym ostatnim kontrowersyjny haracz w odczuwalnym stopniu służy? Śmiem wątpić, ale to już zupełnie inny temat.