Tytuł może się wydawać dobry dla zestawienia najlepszych rozwiązań dla rodziców, którzy planują kupić swojej latorośli tablet. I trochę tak będzie. Postaram się bowiem wyszczególnić kilka ciekawych podpowiedzi jak kupować by nie żałować i na co zwrócić uwagę. Jednak oprócz tego, będzie kilka słów gorzkiej prawdy. Zainteresowani? Zapraszam.
Zapewne wielu z rodziców, wraz z rozpoczęciem nowego roku szkolnego (albo nieco wcześniej), wysłuchało już conajmniej kilkudziesięciu powodów, dla których zakup tabletu dla ucznia jest:
1. Według reklamodawców
- znakomitą inwestycją w rozwój potomka,
- ułatwieniem w zdobywaniu niezbędnej wiedzy,
- odciążeniem plecaka,
- doskonałym pomysłem na pierwszy kontakt z zaawansowaną technologią,
- dostępem do multimediów i nowoczesnych technik nauczania
2. Według potomstwa
- zapewni im dostęp do wikipedii i materiałów naukowych
- oszczędzi czasu przy odrabianiu lekcji
- ułatwi czytanie lektur szkolnych
- pozwoli na przygotowywanie ciekawych, wirtualnych projektów na zajęcia
- zapewni szybki kontakt z nauczycielem
- oszczędzi nam pieniędzy na zakup atlasów i innych dodatkowych książek w wydaniu papierowym
- przebieg lekcji zostanie nagrany na dyktafon (co pozwoli na dodatkowe notatki z zajęć w domu)
- wszyscy w klasie już mają tablety
Przekonująco to wszystko brzmi, prawda? Gdy tak zbierałem powyższe punkty, stwierdziłem że tablet dla ucznia jest rewelacyjnym pomysłem. W końcu daje tak wiele możliwości! Potem nadeszła refleksja, a nawet kilka. Pierwsza myśl dotyczyła tego, że jeśli coś jest zbyt piękne, nie może być prawdą. Czemu? Bo…
Reklamy kłamią.
Jak? Bardzo zręcznie. Część postulatów odnosi się bowiem do miłości rodzicielskiej. Głównie do rozwoju dziecięcia, czyli znakomitego narzędzia manipulacji opiekunami. W końcu jakim trzeba być wyrodnym rodzicem, by nie chcieć aby pociecha rozwijała się prawidłowo, prawda?
W ten sam sposób zmanipulowane jest poczucie decyzyjności w kwestii pierwszego kontaktu z zaawansowaną technologią. To my wybieramy jaki to będzie kontakt, a przynajmniej tak producent nas przekonuje. Tak jak i twórcy oprogramowania, którzy zapewniają nas, że możemy stosować szeroko rozumianą kontrolę nad treściami wyświetlanymi przez tablet.
Inne kłamstwa nawiązują do wyższej przyswajalności wiedzy, zdobywanej drogą cyfrową i nowoczesnych metod nauczania. Mamy w pamięci ciężkie chwile zakuwania z „naszych czasów” i wydaje nam się, że można to zrobić szybciej oraz wygodniej. A że szybkość i łatwość kojarzy nam się z luksusem nowoczesnego świata… To wynik wydaje się oczywisty. Tablet, jako zaawansowana nowinka jest wręcz synonimem najnowszych technologii. Nasze dziecko rozwinie się dzięki niemu jak ten nagietek w słoneczny poranek. Oczywiście. Tyle w tym prawdy, ile w pomyśle, że któraś szkoła, poza placówkami prywatnymi, uczy z wykorzystaniem najnowszych technologii.
Tu przychodzi czas na drugi problem.
Dzieci kłamią.
Nawet jeśli wydaje nam się, że jest możliwe wychowanie brzdąca w prawdzie i co najwyżej niedomówieniach, szybko się przekonamy jak próżny to trud. Dzieciak nauczy się tej sztuku błyskawicznie, wraz z pójściem do przedszkola. Wrodzona skłonność do konfabulacji i wybujała wyobraźnia, jak na inteligentne i szybko podłapujące stworzenie przystało, zostaną w zastraszającym tępie wyszkolone i zmodyfikowane dla potrzeb doraźnych. Dlatego właśnie, drodzy rodzice, usłyszcie te wszystkie historie o pomocach naukowych, lekturach i projektach szkolnych.
Jeśli ktoś teraz stwierdzi, że mam wypaczone poglądy o dzieciach i wychowaniu, niech sobie przypomni (albo spyta kogoś młodszego, kto jeszcze to pamięta), jak brzmiały argumenty dla zakupu pierwszego komputera. Jakich słów używaliśmy? Czy ktoś z nas poszedł i wyłożył wprost, że chce całe noce gapić się w monitor naparzając w Diablo? Że odłoży zadania domowe na jutro przez kolejne dni aż zacznie zbierać jedynki i dostanie „szlaban na kompa”? Zapomniał wół jak cielęciem był. Ja jeszcze pamiętam.
Na koniec koronny argument:
Wszyscy w klasie już mają.
Może nie wszyscy, ale na pierwszym spotkaniu stwierdzimy, że wielu. Na przykład ten rudy smarkacz od sąsiadów, który często odwiedza waszego pierworodnego by kraść mu digimony, przeszkadzać w lekcjach i nas wkurzać przy okazji. Czemu wkurzać? Bo jest źle wychowany i nie lubi placków. Jakby ktoś się zobowiązał gówniarza żywić trzy dni w tygodniu. A ta jego matka… Pożal się borze Tucholski. Ale smyk tablet ma, choć w niczym nie jest lepszy od pierworodnego. Co zrobimy? KUPIMY MU LEPSZY, niech Więckowa widzi, że nas stać i na dziecko nie żałujemy. Pułapka się zatrzaskuje.
Do czego zmierzam?
Cały powyższy tekst ma za zadanie pokazać, co tak naprawdę kieruje każdą ze stron, gdy w grę wchodzi zakup tabletu dla dziecka. Mimo szczytnych idei, które docelowo mają temu przyświecać, wystarczy odrobinę zastanowienia by zrozumieć, gdzie te idee kończą.
Producent chce sprzedać i będzie przedstawiał swój towar jako realizację pewnych potrzeb, które tak naprawdę nie istnieją. Czytanie lektury z ekranu nie jest ani szybsze ani wygodniejsze. Szybkość składania literek się nie zmienia li tylko z powodu użytego medium. Na domiar złego, świecący monitor rujnuje wzrok. Dziecko przez pół popołudnia gapi się w telewizor, przez drugie pół w monitor a w przerwach w szkole na telefon. Dołożycie mu tylko dodatkowy ekran do gapienia w czasie lekcji (o ile nauczyciel zezwoli – z dużym prawdopodobieństem tak nie będzie), jedynego fragmentu dnia, gdy nic mu oczu nie naświetla. Z resztą jemu nie chodzi o lektury i wystarczy prosty test, by to potwierdzić. Zamiast tabletu zaproponujcie dziecku czytnik e-ink. Efekt może się okazać piorunujący, czyli piorunem okaże się, że nie ma żadnej potrzeby by go kupować. Czemu? Ano temu, że czytniki ebooków do lektur nadają się rewelacyjnie. Za to do internetu i gier – bardzo kiepsko.
Dzieciak chce tablet bo to forma mody (jak kiedyś tamagochi czy telefon) a przy tym możliwość nieprzerwanego dostępu do treści internetowych, multimediów i gier. Tak naprawdę potrzeby szkolne w ogóle nie są realizowane albo są realizowane innymi drogami. Po pierwsze nie ma e-podręczników. Po drugie szkoły nie są przygotowane na wykonywanie choćby ćwiczeń tą drogą. Po trzecie wszystkie książki i zeszyty trzeba nosić tak czy siak, zatem nic z plecaka nie odejdzie. Przeciwnie, dojdzie. Tablet i ładowarka a czasem i pad do tego. Młodzieniec skorzysta z niego w celach „naukowych” dokładnie tyle samo razy, ile razy zajrzałby w tym celu do komputera w domu. Co więcej, wiedza w internecie jest albo zbyt ogólna, albo zbyt szczegółowa, albo nieprawdziwa. Trzeba weryfikować dane na podstawie kilku źródeł by dojść do sedna. Na domiar złego, na pewnych etapach nauczania, pewne materiały są kompletnie niepotrzebne i obciążą dodatkowo, i tak już przeładowany, umysł dziecka. Prościej gdy opanuje to co ma w książce. A wręcz rzekłbym, że sensowniej.
Rodzice kupują dziecku tablet jako średnią wypadkową dwóch powyższych, plus presja społeczna. Taka samonakręcająca się machina głupoty, która funkcjonuje nie tylko w sferze pomocy szkolnych, ale na przykład w kontekście prezentów Komunijnych. Drzewiej kupowało się zegarki, potem rowery, komputery a teraz quady i laptopy. Czemu? A umyłeś przed Wielkanocą okna dla Jezusa? No to właśnie „temu”. Bo WSZYSCY tak robią. Trochę jest tak, że „my nie mieliśmy to niech dziecko ma” i jest to kolejna pułapka, w którą wpada wielu. Wystarczy chwila refleksji, że mnóstwa innych rzeczy też nie mieliśmy gdyż jeszcze ich nie wynaleziono a dzieci naszych uczniów będą miały też coś zupełnie innego. No chyba, że pod pretekstem zakupu dla dziecka, sami chcemy się pobawić. Egoizm zawsze wspieram jako jeden ze zdrowych odruchów organizmu, jednak tylko gdy jest szczery. ;]
W szkole zawsze wygrywała moda. Piórnik musi być w Monsters High, długopisy samozmazujące, plecak o udźwigu 30 kg a dziecko musi cięgiem przy sobie nosić telefon. Bo inni rodzice tak robią, więc nie możemy wyjść na gorszych albo biedniejszych. I nie ma w tym nic, co by choć trochę zawadzało o „lepszy rozwój dziecka”. Śmieszno i straszno, ale co zrobić, życie chłoszcze.
Jeśli jednak, pomimo całej powyższej analizy potrzeb, a dokładniej ich braku, zdecydujecie się na zakup tabletu zamiast czytnika e-booków, warto mieć na uwadze kilka poniższych zasad.
1. Gabaryty: 7 cali jest dobre do gier i filmów, ale kiepskie do czytania i wyszukiwania informacji w sieci. Jeśli chcecie koniecznie doposażyć latorośl w jakiś sprzęt przenośny, lepszym i sensowniejszym rozwiązaniem będzie 8 cali lub wartości zbliżone. Szczególnie jeśli dziecię już używa smartfonu z ekranem 4 cale lub więcej. Ważne, by wygodniej mu się na nim czytało niż grało, choć to ostatnie to raczej kwestia przyzwyczajenia i wiadomo, że będzie grać na dowolnej przekątnej. Nie mniej jednak, wygoda czytania nadal pozostaje in plus a także fakt, że trudniej go schować pod ławką w czasie zajęć.
2. Podzespoły: Moc procesora i podzespołów nie jest tak ważna jak bateria i ekran. W końcu ma być to urządzenie do nauki a nie do wyciskania siódmych potów z grafiki. Zatem nie dajmy się zwariować i nie kupujmy potwora z taktowaniem 1,8 GHz razy cztery rdzenie. Dwurdzeniowiec w zupełności wystarczy. Im dłuższe przebiegi na baterii, tym lepiej. Nie będzie potrzeby by dzieciak zabierał do szkoły ładowarkę. Rozdzielczość ekranu zaczyna być sensowna od 1024 x 768 pikseli. Wszystko poniżej można od razu odrzucić.
3. Łączność: Nie zawsze warto inwestować w urządzenia z 3G. Całość pakietu i tak pójdzie na gry online, natomiast szkoły coraz częściej udostępniają lokalne Hot Spoty WiFi o ograniczonej szybkości (wystarczającej do prostego przeglądania zasobów np.: Wikipedii). Jeśli jednak zależy nam na tym, by dziecko miało stały dostęp do internetu, warto zainteresować się kartą w Aero2 lub zwykłą kartą w sieci Play/T-mobile/Orange. Pierwsza to jednorazowy koszt 27 złotych. Druga to, po zakupie za symboliczne 5 zł, możliwość doładowań za wybraną kwotę. Po jej wykorzystaniu z szybkością LTE (póki co tylko w Play), nie ponosimy dodatkowych opłat. Spada jedynie szybkość transferu (do wystarczającej aby sprawdzić coś w sieci). Nie polecam abonamentów. Na potrzeby dziecka są za duże, zbyt kosztowne a przekroczone limity mogą nadszarpnąć poważnie domowy budżet. Karta to bezpieczniejsze rozwiązanie.
Oczywiście można też nauczyć dziecko jak udostępniać trasfer z telefonu i ustawić w nim odpowiednie limity (u operatora sieci, nie w telefonie, z tymi małe paluszki szybko sobie poradzą).
4. Akcesoria: Nie dokupujemy padów, powerbank’ów i smartwach’y. Jedynym akcesorium jakie powinien posiadać tablet dziecka to porządne etui książkowe. Opcjonalnie z klawiaturą, by faktycznie tablet mógł posłużyć do notatek.
5. Konto w sklepie Google Play, Apple Store: Tu możliwości są trzy.
Zakładamy dziecku jego własne konto, bez dodawania karty kredytowej (w Apple Store również jest to możliwe, niedawno zakładałem właśnie dla dziecka nieco atechnicznych znajomych) i będzie mogło korzystać wyłącznie z aplikacji darmowych a żadne mikropłatności nie wydrenują nam gotówki. Sporadycznie będzie nam jojczyć o jakieś gry (aplikacje edukacyjne najczęściej są zupełnie darmowe, nie dajcie się zwieść).
Zakładamy konto na potomka i podpinamy bankową kartę prepaid by uczył się zarządzać własnymi finansami. Niebezpieczeństwo? Jeśli nie mamy silnej woli, będzie nam mydlić oczy zakupem jakichś bardzo ważnych i drogich aplikacji niezbędnych w szkole. Ewentualnie opowie historię pewnej pomyłki, w czasie której jednym kliknięciem zły i niedobry twórca wydoił całą zawartość konta. Radzę sprawdzać, która gra była tak niezbędna w szkole. Ewentualnie po ilu godzinach młócki, applikacja napadła na suwerenność finansową naszego biednego dziecka i sprzedała mu jakieś dziadowskie kryształy za kilka dych. Jednym kliknięciem oczywiście. ;]
Ryzykujemy i używamy własnego konta z przypisaną kartą. Jako zabezpieczenie, nie podajemy hasła. Dzieki temu, na indywidualną prośbę dziecka, możemy zainstalować mu coś odpłatnego ze sklepu, licząc naiwnie na to, że nie podejrzy hasła, lub nie dostanie go w swoje lepkie łapki w inny sposób (zdziwilibyście się, co dzieci potrafią zrobić z elektroniką jeśli coś im jest potrzebne).
6. Nie dajemy się nabrać na nazwę „tablet dla dziecka”. Są z reguły droższe a cena jest tłumaczona mocniejszą obudową i specjalnym oprogramowaniem. Po pierwsze, te obudowy nic nie pomogę, ekran da radę rozbić zawsze, taniej dorzucić gumowe etui czy bumper. Po drugie, specjalne oprogramowanie średnio rozgarnięty kilkulatek potrafi obejść w jeden dzień, szkoda zachodu. Jedyne co uzyskamy to wyższa cena za gorsze podzespoły. Po trzecie, android pozwala na ustawienie konta z ograniczeniami. Jeśli potomstwo obejdzie ten problem to obejdzie i inne. Nie upilnujesz, wiec edukuj.
7. Kilka przykładów względnie sensownych urządzeń? Proszę bardzo. Znajdziecie je w naszym zestawieniu tabletów 8 calowych tutaj.
Jeśli powyższy tekst sprawił, że ktoś poczuł się obrażony – bardzo przepraszam i bardzo się cieszę. Oznacza to bowiem, że zapaliły się jakieś lampki w głowie, dzięki którym nadeszła chwila zastanowienia nad tym, co tak naprawdę kryje się za tym całym szkolno-tabletowym szaleństwem. Nie twierdzę, że dziecku nie można nic kupić i wszystko poza książką w szkole oraz drewnianymi klockami w domu, zepsuje mu mózg. Technologia jest „dla ludzi”. Jednak warto czasem zdać sobie sprawę, że z pewnymi rzeczami można sobie lepiej poradzić, dzięki świadomości skąd się biorą i do czego zmierzają. Łatwiej wtedy podjąć sensowne decyzje.